23-11-2014
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Pierwszej części "Kosogłosa" - trzeciej odsłony serii "Igrzyska śmierci" - lepiej nie rozpatrywać w kategorii indywidualnego dzieła. Werdykt byłby okrutny - film jest przydługi, wątki rozwleczone, a tempo akcji drastycznie spada. Jeśli zaś potraktujemy go wyłącznie jako preludium do ostatecznej rozgrywki, wyda się dość intrygujący.
Instytucja igrzysk i umowny ład w Panem przeszły do historii. Po tym, jak Katniss (Jennifer Lawrence) dosłownie rozsadziła arenę jubileuszowych zawodów, w kraju wybuchła rewolucja, a trybutka, której nadano przydomek Kosogłosa, stała się jej twarzą. W podziemiach Dystryktu 13. (według władz zniszczonego po poprzedniej rebelii) trwają przygotowania do ofensywy, kieruje nimi samozwańcza prezydent Alma Coin (). Katniss zostaje wciągnięta w machinę propagandową, na życzenie Plutarcha ( w ostatniej roli) bierze udział w nagraniach spotów wzywających do walki. Z marnym skutkiem, bo głowę zaprząta jej los Peety (Josh Hutcherson), uwięzionego przez władze w Kapitolu. Dopiero wizyta w rodzinnym Dystrykcie 12., teraz zrównanym z ziemią, ostatecznie skłania ją do założenia kostiumu osławionego Kosogłosa.
O ile domeną w była walka na arenie i wizja zamknięcia w śmiertelnej pułapce, to "Kosogłos" staje się niemal thrillerem politycznym. Owszem, twórcy nie oszczędzali brutalnych szczegółów rewolty, ale kluczowe stają się pojedynki na słowa i manipulacyjne zagrywki. W klaustrofobicznych wnętrzach Dystryktu 13. (wyglądem przypominającego sowieckie bunkry) toczy się pośrednia konfrontacja z prezydentem Snowem. Lawrence sugestywnie pokazuje, że Katniss dusi się w nowej roli, dopiero udział w walkach na terenach powstańczych budzi ją z otępienia. Moore i Hoffman stworzyli równie wyraziste kreacje błyskotliwych, lecz nie do końca godnych zaufania liderów buntu. Za to z rolą kompletnie nie radzi sobie Hutcherson - sceny z Peetą po praniu mózgu są tragikomiczne. Nawet zazwyczaj niezawodna Natalie Dormer (Cresseida) prezentuje się nijako, mimo efektownej fryzury i tatuaży.
Francis Lawrence popełnił błąd, rozdzielając finał sagi na dwa filmy. Fabułę można by bez trudu zmieścić w jednym obrazie, zamiast skazywać widza na zwiedzanie bunkrów. "Kosogłos" broni się dzięki charyzmie głównej bohaterki, intrydze politycznej (bagatelizowanej w ekranizacjach podobnych powieści) i hipnotycznemu soudtrackowi autorstwa Lorde. Szkoda, że na najbardziej elektryzujące wątki trzeba będzie czekać do przyszłorocznego finału rozgrywek.