31-07-2014
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
"Nie ma tego złego..." to film z kategorii "obejrzeć jak się nadarzy okazja i zapomnieć". Nie ma w tym jednak nic złego.
Leo jest pisarzem, który nie odniósł sukcesu. Żona ma go tak bardzo dość, że zaczyna pisać , o tym, jak beznadziejny jest jej mąż. Jak należy przypuszczać, strona staje się bardzo popularna, a Julie puszcza Leo i zabiera jednego z kotów. On jednak nie wpada w depresję, bowiem zakochuje się od pierwszego wejrzenia, w kobiecie, która właśnie... wychodzi za mąż. Ów "drobiazg" jednak nie zniechęca Leo.
"Nie ma tego złego..." to dość przyjemna, pozytywna opowieść o miłości. Ale także o przyznawaniu się do błędów, byciu wiernym sobie, wierze w to, co wydaje się nie niemożliwe. W natłoku komedii pełnych wulgaryzmów, fekaliów i płynów ustrojowych, miło czasem obejrzeć coś tak prostego i naiwnego. Film o chłopaku, który jeździ za dziewczyną na rowerze i kupuje jej słoneczniki. Poziom absurdu i nieprawdopodobieństwa jest, jak na przystało, kosmiczny, ale dla równowagi znajdziemy w kanadyjskiej produkcji fajny drugi plan (szczególnie dzieciak) i obłędne krajobrazy.
Nie jest to najpiękniejsza, najbardziej urokliwa opowieść o mężczyźnie, który pokochał kobietę. Dialogi nie skrzą humorem, postaci bywają drętwe, a przesłania i życiowe mądrości są tyleż szlachetne, co banalne. Można jednak w gorszy sposób spędzić półtorej godziny.