14-03-2007
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
* * *
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec ubił wilczycę, a matka uszyła mi z jej skóry opończę. Wilcza głowa ze sterczącymi uszami stanowiła kaptur, skóra przednich łap osłaniała mi ramiona, a ogon wlókł się po ziemi. Okrycie było ciężkie, szorstkie i cuchnące, ale ciepłe.
Tej zimy matka często posyłała mnie do lasu po lecznicze rośliny, wegetujące pod śniegiem. Sama nie mogła chodzić, bo spodziewała się piątego dziecka i trudno było jej się schylać. Naciągałam więc na głowę futrzany kaptur i spędzałam w lesie długie godziny. Tamtejsze drzewa miały ciemną korę i rozrośnięte konary – nawet bez liści przesłaniały słońce, więc w lesie zawsze, także w południe, panował półmrok. I martwa cisza, którą czasem tylko przerwał szum osuwającego się śniegu albo cichy jęk drzew poruszonych wiatrem.
Z każdą kolejną wyprawą zapuszczałam się w las coraz głębiej. Nadstawiałam pilnie ucha, czy znikąd nie dobiega odgłos stłumionych śniegiem kroków. Z siatką zawieszoną na szyi czołgałam się na kolanach, rozgrzebując gołymi dłońmi śnieg w poszukiwaniu roślin, których żądała matka. Palce czerwieniały mi z zimna, a po plecach i ramionach spływał pot. Grzebałam chwilę, chowałam dłonie pod pachy, żeby je rozgrzać, i znów grzebałam.
Któregoś popołudnia, gdy odpoczywałam na klęczkach, grzejąc ręce pod opończą, usłyszałam trzask gałęzi. Było jeszcze wcześnie, ale światło w lesie przypominało zmierzch – śnieg lśnił intensywnym błękitem. Miałam uczucie, że drzewa tłoczą się ze wszystkich stron, jakby mnie obserwowały.
– Hop-hop, panienko – odezwał się czyjś głos.
Rozejrzałam się wokół, odrzuciłam kaptur i spojrzałam w górę. Zobaczyłam dyndające buty z cholewami. Na gałęzi, wysoko nad moją głową, siedział mężczyzna. Chciałam uciec, ale kolana mi zdrętwiały od długiego klęczenia na śniegu i nie mogłam się ruszyć.
– Śliczny dzień, prawda? – powiedział i uśmiech-
nął się.
Wlepiłam w niego wzrok. Wiedziałam, że to bandyta, poznałam po ubraniu i po tych miękkich skórzanych butach, które sięgały mu do kolan. Ludzie z mojej wioski chodzili okutani przed zimnem w warstwy wełny i juty. Ale ten człowiek miał na sobie strój przylegający do ciała: obcisłe spodnie i krótką kurtkę, zapewniające swobodę rękom i nogom. Była w nim jakaś nonszalancka, kocia zwinność.
– Sporo masz roboty, co? – zagadnął.