03-03-2012
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Ten film mógł być najgorszym pod słońcem. Okazało się jednak, że to przesympatyczna, wzruszająca opowieść. Obraz Kena Kwapisa oparty został na autentycznych wydarzeniach z 1988 roku, kiedy w okolicach Alaski uwięzione zostały pod lodem trzy wieloryby. Niespodziewanie, na ratunek zwierzętom ruszyli nie tylko lokalni mieszkańcy i ekolodzy.
Bałam się, że będzie to nadęta, ckliwa, a na dodatek nudna historia. Że co chwilę, będę atakowana natrętnymi hasłami i pustymi frazesami. Że twórcy na siłę będą wyciskać ze mnie łzy, pokazując wielki przerębel i biedne walenie. Nic z tych rzeczy. Słowo sympatyczny chyba najlepiej oddaje charakter dzieła. Dużo tu humoru i uroku, który wzmaga narracja eskimoskiego chłopca, fana . Co ciekawe, sporo tu też napięcia i dramaturgii.
Choć większość osób rusza na ratunek wielorybom, mając ukryty cel (jedni chcą poprawić wizerunek, inni awansować), z czasem szczerze angażują się w pomoc. Jest ich więcej i więcej, co chwila pojawiają się inne problemy, a błaha by się zdawać mogła sprawa, staje się międzynarodowym wydarzeniem, którym interesują się Reagan i Gorbaczow, a raczej Gorby, jak go nazywa amerykański prezydent. Są emocje, są rozczarowania, ale i sukcesy oraz szlachetne przesłania, że w jedności siła i że zawsze można coś zmienić.
"Na ratunek wielorybom" to kino familijne najlepszego rodzaju. Mądre i pogodne, ciekawe i wzruszające.