26-08-2011
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Na taki film Woody'ego Allena czekałam od lat. "O północy w Paryżu" nie jest ani najzabawniejszym, ani najładniej zrealizowanym, ani nawet najbardziej błyskotliwym obrazem nowojorczyka. Na pewno jednak to jedno z jego najbardziej urokliwych dzieł.
Allen w końcu zaniechał autoplagiatów. Ostatnio jego filmy były raz lepszą, raz gorszą kalką/wariacją/wypadkową (niepotrzebne skreślić) już nie raz eksploatowanych przez mistrza pomysłów i patentów. Tym razem reżyser naprawdę się postarał i, poniekąd, wymyślił coś nowego.
Poniekąd, oczywiście bowiem czuć jego klimat, charakter, pewną życiową filozofię. Nie brakuje kryzysów w związku, drobnych, tym razem, neuroz, artystycznej niemocy, rozczarowania, cynizmu. Niemniej, wszystko ubrane jest w pełną wdzięku, niemal kryminalną historię. Nie ma tu żadnej zbrodni, przestępstwa, ale sposób narracji, pewna tajemniczość, sprawiają, że fabuła jest ciekawa i wciągająca jak kryminał. No i sam pomysł, okrutnie surrealistyczny, gwarantuje, że "O północy w Paryżu" ogląda się z wielką przyjemnością. Tym bardziej, że tytułowe miasto choć w oczach nowojorczyka nie wygląda tak spektakularnie jak Barcelona, wydaje się bliższe jego sercu i tym uczuciem Allen skutecznie potrafi zarazić widza. Poza tym pięknie mówi o nostalgii. Kto miał wątpliwości dotyczące zaangażowania Owena Wilsona, będzie bardziej niż usatysfakcjonowany jego grą, panie natomiast - czyli Rachel McAdams i Marion Cotillard - po prostu błyszczą.
Celowo nie zdradzam żadnych szczegółów historii, bo nie po to twórca je skrupulatnie skrywa, bym ja śmiała psuć niespodziankę. A w tym przypadku to wyjątkowa frajda.