04-01-2012
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
"Sherlock Holmes: Gra cieni" to bombowy film. W przenośni i dosłownie. Najnowsze dzieło Guya Ritchiego ma tak naprawdę jedną, malusieńką wadę. Brak elementu zaskoczenia, który towarzyszył pierwszej części przygód osobliwego detektywa i jego wiernego przyjaciela Watsona.
Chuligańsko-łobuzerska kreacja Roberta Downeya Jr. i bezbłędnie skontrowany Jude Law urzekają i wywołują błogi uśmiech, ale nie zadziwiają. Poza tym mamy wszystko, za co pokochaliśmy dzieło Ritchiego sprzed dwóch lat i sporo więcej.
Nasz drogi Holmes ma tym razem własną teorię na temat serii eksplozji, które budzą niepokój mieszkańców różnych części Europy. Jego zdaniem kryje się za nimi Napoleon zbrodni - profesor Moriaty.
"Gra cieni" jest bardziej widowiskowa i dynamiczna niż poprzedni film, więcej tu wizualnych sztuczek, imponujących pojedynków i przepięknych, misternie dopracowanych zdjęć fragmentów budowli wirujących po wybuchach bomb. Na szczęście efekty nie przyćmiły koronkowego scenariusza. Ponownie mamy zawiłą zagadkę, figlarne dialogi i mnóstwo inteligentnego humoru. Oczywiście nie wadzi Jude z głową między udami Roberta, wymyślne przebrania mistrza dedukcji czy finał wieczoru kawalerskiego. Niezmiennie wrażenie robi też chemia między charyzmatycznymi aktorami.
Sherlock Holmes ma mnóstwo wdzięku, uroku, zachwyca lekkością, humorem i brawurą. Cały film dokładnie tak samo. Czysta przyjemność, czysta rozrywka. Po prostu bomba.