26-06-2011
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Miało być tak dobrze, tak wesoło, na czeską modłę. Cóż, wyszło jak zawsze. Rzecz dzieje się w niewielkim miasteczku, Dąbiu. Z okazji nadchodzących wyborów oraz by umilić mieszkańcom szary żywot, lokalny polityk we współpracy z szemranym agentem artystycznym organizują maraton tańca.
Uświetnia go - co prawda śpiewająca z playbacku acz aspirująca - wokalistka o pseudonimie Dżesika. Niemała wygrana jak magnes przyciąga rozmaite pary (i jednego solistę), po godzinach podrygiwania wychodzą na jaw często głęboko skrywane tajemnice.
OK. Pan Felek tańczący, by mieć kasę na trumnę może i jest zabawny. Rozumiem satyrę na pseudogwiazdki, niecnych włodarzy itd. Nie rozumiem jednak, czemu dostajemy kolejny przaśny, po brzegi wypełniony kiczem film, z wytkniętymi od A do Z stereotypami "przeciętnego" małomiasteczkowego Polaka. Jak mamy być niezakompleksionym narodem, skoro nawet w komediach okazuje się, że połowa z nas to pijacy, a druga s*** i złodzieje. Albo jedno i drugie. Ci, którzy nie mają kasy, nie mają też gustu, a ci, którzy ją mają, mają go jeszcze mniej. Dziewczyny są durne i wulgarne, a faceci chamscy i prostaccy. Politycy kłamią, policja zamiast strzec porządku imprezuje, a duchowni grzeszą.
To jednak nie koniec. Film Magdaleny Łazarkiewicz sam w sobie jest po prostu słaby. Narracja mizerna, aktorstwo cienkie, dialogi że pożal się Boże, a anielski wątek metafizyczny płytki.
"Maraton tańca" miał potencjał. Niestety został on drastycznie zaprzepaszczony. Jest przewidywalnie, tendencyjnie i banalnie.