29-08-2012
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Błyskotliwy, wnikliwy, zabawny. Tak pisało się kiedyś o filmach Woody'ego Allena. Do "Zakochani w Rzymie" pasują raczej epitety wtórny, dziwny, nudny i ... słaby.
Allen odwiedza i po raz kolejny prowadzi nas przez życiowe i moralne dylematy ludzi na zakręcie życia albo takich, którym po prostu trafia się okazja... zmiany.
Z szacunku do mistrza i sentymentu zacznę od dopatrywania się pozytywów. Choć wiadomo, że miłością życia Allena jest Nowy Jork, trzeba przyznać, że potrafi pokazać piękno innych miast. Rzym jest wspaniały - majestatyczny i okazały. Reżyser nadal umie też znakomicie przypisać role niektórym aktorom (świetny , fantastyczna Judy Davis). Wciąż urzekają jego nerwice, lęk przed śmiercią i emeryturą. Miewa niezłe pomysły (absurdalna kariera grabarza-śpiewaka) , potrafi wywołać uśmiech na twarzy (IQ w euro i w ogóle większość kwestii wypowiadanych przez jego filmową żonę), nie ma już jednak tego drygu do opowiadania historii.
"Zakochani w Rzymie" przypomina serię średnio udanych skeczy. Brakuje tej uroczej plątaniny losów bohaterów, rozkosznego przecinania się wątków, swoistego bałaganu, także emocjonalnego. W nowym filmie artysta przedstawia nam po prostu kilka opowieści o związkach dodając do nich dodatkowy walor. A to prztyczek w nos dostają celebryci, a to niespełnieni artyści wyprzedający swą epokę, a to aktorki-pseudointelektualistki. Każda z tych historii z osobna ma jakiś urok, ale i sporo wad, niedociągnięć. Postać Baldwina zdecydowanie przekombinowana, Penélope Cruz pięknie prezentuje swe walory, ale niewiele ponadto, a wątek z Roberto Benigni jest z kolei zbyt... dziwaczny. Całości brakuje natomiast polotu.
Filmy Woody'ego w jakimś stopniu zawsze będą cieszyć. Ten też ma prawo się podobać. Niestety stanowi dowód na to, że w swej ulubionej konwencji, lata świetności ma za sobą.